maciejp maciejp
549
BLOG

Polska w sieci globalnych zależności

maciejp maciejp Gospodarka Obserwuj notkę 1

Jeden z popularnych w polskim Internecie memów poświęconych Miltonowi Friedmanowi zawiera wypowiedź amerykańskiego ekonomisty, która miała paść w 1989 r. podczas wykładu dla OKP. Brzmi ona następująco:  „Polska nie powinna naśladować bogatych krajów zachodnich, bo nie jest bogatym krajem zachodnim. Polska powinna naśladować rozwiązania, które kraje zachodnie stosowały, gdy były tak biedne, jak Polska.” Słynny apologeta neoliberalizmu i ekonomiczny noblista, jak w wielu innych swoich wystąpieniach i publikacjach, proponował rozwiązania intuicyjne i genialne w swojej prostocie. Za cytowanymi słowami kryje się sugestia, aby szybko prywatyzować gospodarkę, redukować osłony socjalne tak bardzo, jak to tylko jest możliwie, oraz ograniczać – a może wręcz wyeliminować – bariery w międzynarodowej wymianie gospodarczej, tak aby upodobnić Polskę do państw zachodnich, takich jak Wielka Brytania czy Stany Zjednoczone z epoki, w której same były „na dorobku”. Są to zalecenia, które wówczas kierowali do państw rozstających się z gospodarką centralnie planowaną ekonomiści szkoły chicagowskiej oraz instytucje takie jak MFW. Zakładano wówczas powszechnie (dzisiaj już chyba zdecydowanie rzadziej), że minimalizacja roli państwa w gospodarce oraz liberalizacja międzynarodowych stosunków gospodarczych utoruje drogę do szybkiej modernizacji państw realnego socjalizmu i innych krajów trzeciego świata. Inwestycje (a wraz z nimi nowoczesne technologie) będą napływać szerokim strumieniem, a bogactwo z najbardziej rozwiniętych państw „skapywać” na te uboższe, tak jak w obrębie gospodarek narodowych poddanych żywiołowi mechanizmów rynkowych powinno „skapywać” z zamożniejszych warstw społeczeństwa na biedniejszych.

Problem w tym, że już w momencie, gdy Friedman nauczał Polaków, w jaki sposób powinni kształtować gospodarkę swojego kraju aby zapewnić jej optymalne warunki rozwoju, istniał bogaty dorobek co najmniej dwóch pokoleń historyków gospodarczych i ekonomistów – zazwyczaj zachodnich, choć i Polacy mieli tutaj swój całkiem pokaźny wkład; jako przedstawiciele marksizmu nie mogli jednak stanowić autorytetu dla szerszych kręgów intelektualnych – każący poddawać w wątpliwość optymizm autora „Wolnego wyboru” i innych myślących tak jak on ekonomistów. W tym wpisie chciałbym skonfrontować ich tezy właśnie z ową szkołą historii gospodarczej, którą zwykło się nazywać szkołą zależności, tym bardziej, że okazuje się być ona znakomitym narzędziem wyjaśniającym powolny upadek Rzeczypospolitej Obojga Narodów w XVII i XVIII w. Będę się przy tym opierał na niezwykle interesującej – i jestem przekonany, że znanej znaczącej części czytelników, bo po prostu nie wypada jej nie znać, jeśli uważa się za kompetentnego uczestnika debaty o gospodarce i współczesnej Polsce – książce Jana Sowy[1]. Żeby jednak nie ograniczać się do koncepcji, która – jak zaraz spróbuję pokrótce opowiedzieć – koncentruje się na wyjaśnianiu wielowiekowej ewolucji światowego systemu gospodarczego i utrwalonego zapóźnienia niektórych regionów świata (takich jak nasz), do których ta ewolucja prowadzi, dodam jeszcze kilka zdań na temat paradygmatu znacząco odmiennego. Jest to podejście ukształtowane dosłownie w przeciągu ostatniej dekady, mieszczące się w nurcie ekonomii instytucjonalnej i  wywodzące się bezpośrednio ze szkoły różnorodności kapitalizmu. Jego nazwa ponownie sugeruje zależność jako ważną kategorię wyjaśniającą – mowa o koncepcji zależnych gospodarek rynkowych (ang. dependent market economies), która dostarcza ciekawej propozycji wyjaśnienia obecnego położenia Polski i niektórych innych państw naszego regionu na gospodarczej mapie świata. Tutaj posiłkować się będę ważną publikacją, w której podjęto pierwszą próbę zdefiniowania nowo odkrytego typu gospodarek narodowych, autorstwa Andreasa Nölke’go i Arjana Vliegentharta[2]. Celem zaprezentowania obu tych dość odległych od siebie koncepcji teoretycznych jest pokazanie, co tak naprawdę dzieje się z gospodarką narodową, na którą w większym stopniu niż państwo oddziałują wpływy światowego systemu gospodarczego – a więc  dzieje się to, co postuluje w swoim cytacie Milton Friedman.

Tak jak wam mówimy, nie jak sami robiliśmy[3]

Zanim jednak przejdziemy do meritum, pozwolę sobie jeszcze na jedną, dość obszerną dygresję. Amerykański ekonomista sugeruje w swojej wypowiedzi, że kraje zachodnie, nim się rozwinęły i osiągnęły współczesny poziom bogactwa, postępowały w inny sposób niż obecnie. Z szerszego kontekstu neoliberalnej narracji dotyczącej źródeł dzisiejszego bogactwa Zachodu wiemy, że chodzi tutaj o liberalizm gospodarczy, obecnie tłamszony między innymi przez rozbudowaną sferę socjalną czy unijne regulacje. Okazuje się jednak, że państwa takie, jak USA czy Wielka Brytania wcale nie były aż takie „liberalne”, jak się potocznie uważa. Oczywiście sporo kosztujące budżet instytucje państwa opiekuńczego są stosunkowo nowym wynalazkiem, którego wprowadzanie rozpoczęto w Niemczech za rządów Bismarcka, a do Wielkiej Brytanii czy Stanów Zjednoczonych zawitał on dopiero w XX w. Jednak istotny aspekt liberalizmu gospodarczego, postulowany u progu lat 1990. przez ekonomistów pokroju Friedmana czy instytucje takie jak MFW – swoboda wymiany i niskie stawki celne – to zasada jak najbardziej obca państwom zachodnim w kluczowym okresie rozwoju przemysłu, w którym zmierzały do objęcia roli światowych hegemonów gospodarczych. Pokazuje to w swojej bestselerowej książce Ha-Joon Chang[4], przywołując między innymi przykład Wielkiej Brytanii, która przez cały XVIII i pierwszą połowę XIX w. prowadziła silnie protekcjonistyczną politykę handlową, chroniąc między innymi swój raczkujący przemysł wełniany przed konkurencją ze strony Niderlandów. Również USA praktycznie do końca XIX, a więc w czasach swojego bardzo dynamicznego rozwoju, stosowały cła na produkty przemysłowe dochodzące do 55%.  Chang podaje jeszcze inne przykłady znacznie mniejszych państw, które również rozwijały się szybko mimo stosowania wysokich stawek celnych, aby obalić ewentualną kontrargumentację, że USA rozwijały się pomimo wysokich ceł dzięki posiadaniu dużego i chłonnego rynku wewnętrznego. Kończy zaś swoje rozważania uwagą, że najniżej obecnie rozwinięte państwa notowały średni wzrost gospodarczy na poziomie 3% rocznie w czasach, gdy stosowały protekcjonizm handlowy, to znaczy w latach 60. i 70. XX w. Gdy zaczęły liberalizować obrót gospodarczy zgodnie z zaleceniem MFW, w latach 1980-2000 przeciętna stopa ich wzrostu gospodarczego spadła do 1,7% rocznie (dane dla Afryki subsaharyjskiej to 1,5% rocznie w pierwszym okresie i jedynie 0,2% w drugim). Jeśli zaś spojrzeć na cytat Friedmana jak na sugestię: „nie twórzcie rozbudowanego państwa opiekuńczego (bądź regulacyjnego)”, to nasuwa mi się od razu przykład Szwecji. Często głosi się, że doszła ona do dobrobytu w czasach przed wprowadzeniem znanego i krytykowanego za „socjalizm” modelu gospodarczego, który jakoby obecnie służy „przejadaniu” dorobku wypracowanego przez poprzednie pokolenia. Jednak jeśli spojrzeć na historię tego państwa, okazuje się, że model Rehna-Meidnera w swoich zasadniczych zrębach został wprowadzony już w latach 30. XX w. Niewątpliwie nie zawierał jeszcze tak silnego komponentu socjalnego, jednak już od początku zawierał pewne zdecydowanie nierynkowe mechanizmy koordynacji gospodarki, takie jak negocjowane dla całych sektorów jednolite stawki płac. Notabene, przyczyniło się to do wzrostu wydajności gospodarki, oczyszczając rynek ze źle zarządzanych firm. Przedsiębiorcy musieli nauczyć się, że sposobem na zapewnienie ich biznesowi przetrwania – a następnie rozwoju – jest usprawnianie zarządzania i wdrażanie innowacji, a nie wzmożona eksploatacja pracowników[5]. Dlatego utrzymywanie, że szwedzki model gospodarczy to wynalazek ostatnich dekad, ukształtowany już w epoce wysokiego PKB, jest dalekie od prawdy.

Po długich wstępach nadszedł czas na omówienie koncepcji, które moim zdaniem trafnie pokazują, jak niebezpieczne dla gospodarki jest powierzenie losów kraju światowemu rynkowi, zgodnie z receptą cytowaną na początku. Szkoła zależności może posłużyć temu celowi na dwa sposoby. Po pierwsze, jako pewna narracja dotycząca kapitalizmu. Po drugie – wiele mówi o przyczynach naszych narodowych nieszczęść i utrzymującego się po dziś dzień poziomu rozwoju, który większość z nas nie satysfakcjonuje, każąc nawet niektórym wyruszać po lepszy los na Zachód. Wszystko dzięki wyśmienitemu wykładowi J. Sowy. Jeżeli ktoś jeszcze nie czytał – gorąco zachęcam. Poniżej tylko nieudolne i selektywne streszczenie niektórych wątków jego książki.

System kapitalistyczny bardzo „lubi” ubogie regiony świata

System kapitalistyczny można definiować różnie. Jednak – jeżeli dobrze odczytuję sposób jego rozumienia przez historyków gospodarczych zaliczanych do szkoły zależności (na przykład Raúla Prebischa, Fernanda Braudela czy Immanuela Wallersteina) – jest to system gospodarczy, w którym w prywatnych rękach skupia się kapitał pochodzący pierwotnie głownie z działalności handlowej, a następnie przemysłowej, zrodzony w północnych Włoszech u kresu średniowiecza. Gdy odnowiono instytucję kredytu, z przyczyn religijnych zabronioną w wiekach średnich, w targanych serią kryzysów (czarna śmierć, ochłodzenie klimatu i spadek wydajności rolnictwa, wyludnienie, wyjałowienie gleby) państwach i państewkach zachodnioeuropejskich pewna grupa odważnych ludzi rozpoczęła szukać sposobu na zdobycie majątku. Rolnictwo nie jawiło się jako atrakcyjny sposób na życie, dlatego skupiono się na handlu, co umożliwiała stosunkowo rozwinięta już wówczas w Europie technika żeglarska. Rozpoczęto podejmować coraz śmielsze wyprawy morskie, poszukując korzystnych okazji do handlu. Tak rozpoczął się rozwój wczesnego zachodniego kapitalizmu. Ci, którzy osiągają sukces – mowa tu także o całych miastach lub państwach – zazwyczaj wypracowują pewną pozycję i mogą dyktować warunki tym, którzy przespali okazję. To trochę tak, jak na rynku pracy: przedsiębiorca (pracodawca ) może dyktować warunki pracownikom, zwłaszcza tym niewykwalifikowanym. Wybrane kraje Europy Zachodniej – najpierw miasta północnych Włoch, potem Portugalia, Niderlandy, a w końcu Wielka Brytania – wypracowały właśnie taką pozycję, rozwijając również wczesny przemysł oraz intensyfikując produkcję rolniczą, przechodząc stopniowo z upraw na hodowlę oraz produkcję wełny. Tak ukształtował się obszar, który w teorii zależności nazywa się „rdzeniem”. Skoro istnieje rdzeń, a system kapitalistyczny ekspanduje (tak już ma), muszą pojawić się peryferie. Jako że są to obszary mniej rozwinięte, to na nich ulokują się mniej zaawansowane technicznie przedsięwzięcia gospodarcze. To z nich system będzie czerpał podstawowe surowce, takie jak produkty rolne czy surowce energetyczne. Tego rodzaju globalny podział pracy – niekorzystny dla peryferii – z dużym prawdopodobieństwem ukształtuje się spontanicznie, choć pewne grupy interesu, zarówno po stronie rdzenia, jak i terenów nisko rozwiniętych, będą mu zapewne sprzyjały. Na tym polegał kolonializm: bogaci plantatorzy na terenach skolonizowanych przez Europejczyków nie byli zainteresowani zmianą sytuacji na podlegających im obszarach (na przykład zniesieniem niewolnictwa, gdyż było im ono potrzebne do czerpania zysków z prostej działalności rolniczej; produkty wysoko przetworzone sprowadzali z metropolii). Z kolei na obszarze rdzenia nie opłaca się prowadzić najprostszych, dających niewielką wartość dodaną, rodzajów działalności. Stąd rolnictwo oraz pozyskiwanie surowców naturalnych będzie z niego wypychane na peryferia. W tym sensie są one potrzebne rdzeniowi – to bardzo ważny wniosek w kontekście naszych rozważań. Gdzieś trzeba ulokować przedsięwzięcia dające niską stopę zwrotu. Nie oznacza to jednak, że rdzeń jest od peryferii uzależniony. Wręcz przeciwnie: to on posiada cechę niezastępowalności, stanowiąc przykładowo kluczowy rynek zbytu towarów nisko przetworzonych, których dostarczają tereny słabiej rozwinięte. Tymczasem peryferie są jak najbardziej możliwe do zastąpienia. Wystarczy przenieść uprawy w inny rejon świata o podobnym klimacie. Tak w historii się zdarzało – ciekawe przykłady można przeczytać w książce Sowy.

Na tym interesujące spostrzeżenia przedstawicieli szkoły zależności się nie kończą. Może warto przytoczyć następujące: chociaż kapitalizm silnie powiązany jest z wolnym rynkiem, nie znaczy to wcale, że kapitaliści tak bardzo wolny rynek lubią. Przeciwnie, jeżeli tylko są dostatecznie silni, starają się modyfikować reguły gry, aby zapewnić dla siebie jak najlepsze warunki. Zdaniem F. Braudela to nie żadna zawodność rynku – ale immanentna cecha kapitalizmu. Pomyślmy w tym momencie o transnarodowych korporacjach, które odgrywają obecnie kluczową rolę w światowej gospodarce. I jeszcze jedna obserwacja, szczególnie interesująca, jeśli zestawić ją z zaleceniem Friedmana: Eric Hobsbawm zauważył, że system kapitalistyczny wcale nie wymaga, aby na terenach peryferyjnych faktycznie nastały kapitalistyczne stosunki gospodarcze. Bez problemu adaptuje się na tych obszarach do lokalnych warunków. Z perspektywy rdzenia coś, co na jego obszarze nie miałoby ekonomicznej racji bytu – na przykład niewolnictwo czy pańszczyzna – może bez zakłóceń utrzymywać się na obszarach słabo rozwiniętych, skąd czerpane są najbardziej podstawowe zasoby dla globalnej gospodarki.

Rzeczpospolita Obojga Narodów, czyli państwo, które istniało tylko teoretycznie

… albo było fantomem niczym amputowana kończyna (ściśle była nim kluczowa dla jego istnienia władza monarsza), i to już od czasu wprowadzenia wolnej elekcji, jak pisze w swojej książce Sowa odwołując się do koncepcji dwóch ciał króla Ernsta Kantorowicza. Ja wyżej znacznie mniej finezyjnie nawiązałem do pamiętnego cytatu ministra spraw wewnętrznych, a w dalszej części tych rozważań skoncentruję się wyłącznie na kwestiach ekonomicznych. Inaczej, niż robi to autor „Fantomowego ciała króla”, który odżegnuje się od wszelkich przejawów monokauzalizmu, omawiając różnego rodzaju czynniki, które zdecydowały o upadku Rzeczypospolitej. Na podstawie lektury jego książki nie sposób oprzeć się jednak wrażeniu, że polityczna potęga magnaterii i bogatej szlachty – będących dominującą siłą społeczną, tłamszącą stan mieszczański i rodzimy handel, ograniczającą władzę królewską (monarcha nie mógł dysponować własną armią liczniejszą niż trzy tysiące żołnierzy!) oraz trzymającą chłopów w stanie faktycznego niewolnictwa – brała się z określonego modelu stosunków gospodarczych. Wykształcił się on jeszcze na fundamentach feudalizmu, odmiennego na ziemiach polskich, niż feudalizm zachodnioeuropejski. Różnice polegały głównie na innym zakresie zobowiązań wasala względem seniora oraz zasadzie dziedziczenia otrzymanych ziem (dominacja alodiów nad lennami – w kwestii szczegółów odsyłam do źródła). Wyjściowa silniejsza pozycja rodzącego się stanu szlacheckiego, który w Europie Zachodniej musiał respektować interesy pozostałych stanów, umożliwiła zaprowadzenie iście kolonialnych relacji gospodarczych, gdy państwo Jagiellonów weszło w orbitę rodzącego się systemu kapitalistycznego. Weszło jako obszar peryferyjny, który zaczął zaopatrywać  Zachód w podstawowe surowce i płody rolne, przede wszystkim zboża. Nastąpiło tworzenie monokulturowej, prymitywnej gospodarki agrarnej o silnie ekstensywnym charakterze. Bogata szlachta, podporządkowując sobie chłopów i zaganiając ich do coraz intensywniejszej pańszczyzny w folwarkach, uzyskała możliwość wybitnie taniej i opłacalnej produkcji. Co więcej, aby zwiększać zyski – a w późniejszym okresie, gdy koniunktura zbożowa przestała się opłacać w związku z nieustannie rosnącą na Zachodzie wydajnością coraz nowocześniejszego rolnictwa, ograniczać ich spadek – wystarczyło powiększać areał upraw oraz/lub wzmagać wyzysk ludności pańszczyźnianej. Stąd brak innowacyjności rolnictwa na ziemiach polskich i coraz mniejsza jego wydajność: nie importowano technologii, gdyż nie były do niczego potrzebne, tylko wyroby rzemieślnicze czy dobra luksusowe, służące stanom posiadającym do prowadzenia „europejskiego” stylu życia. Rodzimy przemysł nie miał szans się rozwinąć, gdyż nie istniał dla niego rynek zbytu. Chłopi prowadzili konsumpcję w obrębie folwarków, nabywając towary wytwarzane w szlacheckich manufakturach. Ich przywiązanie do ziemi uniemożliwiło migrację do miast, a przez to narodziny wczesnego proletariatu miejskiego.

Szlachta i magnateria bardzo zadbała o maksymalną dochodowość handlu zbożowego. Starano się całkowicie pomijać pośrednictwo polskich kupców, w przeróżny sposób ograniczając ich swobody. W pewnym momencie zabroniono im nawet prowadzenia handlu zagranicznego(!). Ucisk tej warstwy społecznej musiał pociągać za sobą niedorozwój miast. Zboże transportowano rzekami do Gdańska i tam sprzedawano bezpośrednio kupcom niderlandzkim na pniu, to znaczy uzyskując zapłatę z góry za zboże, które miano dostarczyć w kolejnym roku. Tu dochodzimy do kolejnego interesującego wątku: chociaż żadne kapitalistyczne imperium nie podbiło zbrojnie Rzeczypospolitej, jej wiodące społecznie i ekonomicznie siły same podporządkowały się obcym wpływom gospodarczym – Sowa bez ogródek określa je mianem „elity kompradorskiej”. Tak jak już wyżej wspominałem: kapitalista dąży do zmiany reguł wymiany na swoją korzyść. Holenderscy kupcy dzięki zachłanności polskich kontrahentów mogli dyktować ceny, ustalając je z rocznym wyprzedzeniem. O działaniu rynku nie mogło być mowy. Znane są przypadki reeksportu polskiego zboża przez Niderlandy do państw południowej Europy w latach nieurodzaju – nie trudno się domyślać, że dokonywano tego z odpowiednim zyskiem.

O skutkach pochwycenia gospodarki Rzeczypospolitej w sidła rodzącego się kapitalizmu, który w pokojowy sposób uczynił z nas faktyczną kolonię Europy Zachodniej, można by pisać długo. Nie chodzi jednak o to, żeby streszczać wyczerpująco bardzo obszerne analizy Sowy. Chcę tylko pokazać, że brak silnej władzy i stosownego namysłu nad kierunkiem, w którym podąża gospodarka danego państwa nie pozostaje bez negatywnego wpływu na jego pozycję w światowym systemie stosunków gospodarczych. Nie zagłębiam się w polityczne konsekwencje tego stanu rzeczy i nie będę streszczał zawartego w „Fantomowym ciele króla” obszernego wątku „degrengolady” Rzeczypospolitej, która nie ewoluowała – tak jak czyniły to państwa zachodnie – w kierunku nowoczesnej, absolutystycznej (a później parlamentarnej) monarchii, dysponującej spójną administracją, odpowiednim budżetem i dużą, zaciężną armią. Można oczywiście próbować usprawiedliwiać stan szlachecki, wskazując na ukryty charakter toczących się procesów, o których wyżej była mowa. W końcu w XVI i XVII w. nie istniała jeszcze „profesjonalna” refleksja nad kierunkami gospodarczego rozwoju, wiele lat dzieliło jeszcze Europę od „wynalezienia” nauk społecznych, a długotrwałe procesy historyczne rzadko są w pełni widoczne i zrozumiałe dla ich uczestników. Sowa pokazuje jednak, że tam, gdzie istniały silne i scentralizowane ośrodki władzy, doprowadzano do świadomych prób wypracowania należytej pozycji w światowym systemie wymiany gospodarczej. Pokazuje to na przykładzie Szwecji w XVII w.

Posttransformacyjne zależności

Teorie zależności w bardzo kompleksowy sposób tłumaczą przyczyny gospodarczego zacofania, w które popadły ziemie położone na wschód od Łaby, gdy znalazły się, jako tereny peryferyjne, w orbicie systemu kapitalistycznego. Z niektórymi skutkami tego zapóźnienia borykamy się do dnia dzisiejszego, wciąż musząc imitować instytucjonalne rozwiązania państw zachodnich i nie mogąc osiągnąć ich poziomu rozwoju gospodarczego. Naturalnie burzliwe wydarzenia XX w. przyczyniły się istotnie do tych problemów, dlatego na koniec chciałbym odnieść się do bardzo świeżej teorii, lokującej się w nurce ekonomii neoinstytucjonalnej. Pewnie nie każdy da mi w tym w momencie wiarę, ale – powołując się na autorytet nieżyjącego już Tadeusza Kowalika – wspomnę, że w pierwszych latach transformacji Polska określana była mianem jednego z najbardziej leseferystycznych państw świata, zaraz za Hongkongiem[6]. Radykalnie zredukowano cła przywozowe, pozwolono obcemu kapitałowi swobodnie inwestować w Polsce, stwarzając preferencyjne warunki dla bezpośrednich inwestycji zagranicznych. Do dzisiaj funkcjonują specjalne strefy ekonomiczne, których funkcjonowanie przedłużono niedawno do 2026 r. Większość inwestycji na ich obszarze to przedsięwzięcia kapitału obcego. Dodatkowo fiskus przymyka oko (bądź nie potrafi po prostu odpowiednio skutecznie reagować) na fakt płacenia przez zagraniczne podmioty znacznie niższych podatków, niż robią to firmy krajowe – w 2013 r. zysk brutto wykazało 49,7% przedsiębiorstw z kapitałem obcym, co może świadczyć między innymi o rozpowszechnionej praktyce optymalizacji podatkowej[7].

Wygląda więc na to, że recepty Miltona Friedmana wzięto sobie do serca. Co z tego mamy? Oceny skutków transformacji są bardzo zróżnicowane i nie zamierzam ich tutaj przytaczać. Niewątpliwie jesteśmy liderem wzrostu gospodarczego w naszej części świata w ciągu ostatniego ćwierćwiecza. Problem w tym, że ponownie – zdaniem uznanych ekonomistów zachodnich, choć dostrzegają to coraz liczniejsi polscy badacze gospodarki – uwikłani jesteśmy w pewne zależności, w ramach których narzuca nam się określony model wymiany. Nölke, Vliegenthart i ich współpracownicy dosłownie kilka lat temu zauważyli, że popularna w neoinstytucjonalizmie koncepcja różnorodności kapitalizmu, za której głównych autorów uznaje się Petera Halla i Davida Soskice, nie wyjaśnia w dostatecznym stopniu specyfiki gospodarki Polski i niektórych innych państw Europy Środkowo-Wschodniej. Model ten bazuje na dwóch typach idealnych gospodarki: liberalnej gospodarki rynkowej i koordynowanej gospodarki rynkowej. Można uznać, że najbliżej pierwszego typu, w którym mechanizmem koordynacji gospodarki jest rynek, jest model anglosaski. Z kolei przykładem gospodarek koordynowanych za pośrednictwem różnego rodzaju mechanizmów nierynkowych, przede wszystkim zorganizowanych grup interesu (związków zawodowych, organizacji pracodawców, stowarzyszeń) są gospodarki państw niemieckich czy skandynawskich. Inne cechy odróżniające oba modele to chociażby system finansowania inwestycji (poprzez krajowe i międzynarodowe rynki kapitałowe w przypadku gospodarek liberalnych, dzięki bankom krajowym w gospodarkach koordynowanych) czy system zbiorowych stosunków pracy (spluralizowany oraz z niewielkim znaczeniem układów zbiorowych pracy w gospodarkach liberalnych, obejmujący całe sektory, przy dużym znaczeniu ponadzakładowych układów zbiorowych pracy, w gospodarkach koordynowanych).

Okazuje się, że kraje takie jak Polska nie pasują w tak dużym stopniu do żadnego z tych dwóch modeli kapitalizmu, iż konieczne stało się opracowanie odrębnego. Zależna gospodarka rynkowa to taka, w której koordynacja dokonuje się w znacznej mierze w ramach zależności, jakie wytarzają transnarodowe korporacje inwestujące w kraju. To one, poprzez bezpośrednie inwestycje zagraniczne, finansują w znacznej mierze wiodącą działalność gospodarczą, choć istotną rolę w dostarczaniu kredytu inwestycyjnego odgrywają również banki z obcym kapitałem. System zbiorowych stosunków pracy jest spluralizowany, dominują układy zbiorowe pracy zawierane na poziomie zakładów. Co więcej, pracodawcy z kapitałem zagranicznym są w toku negocjacji skłonni do ustępstw wobec strony pracowniczej, ale tylko jej bardziej wykwalifikowanej, a więc stanowiącej „cenniejszy” zasób, części. Wiąże się to z charakterystyczną ambiwalencją, jaka pojawia się w odniesieniu do roli gospodarek zależnych w światowych łańcuchach wymiany gospodarczej: mają one dostarczać nisko opłacanych pracowników, ale nie aż tak „tanich”, jak najbardziej zapóźnione w rozwoju państwa. Produkcja sprzętu AGD czy podzespołów do samochodów wymaga jednak pewnego poziomu kwalifikacji. Stąd segmentacja rynków pracy państw należących do tej grupy. Można to chyba odnieść do stwierdzenia Jana Sowy – powołującego się oczywiście na badaczy należących do szkoły zależności – że wraz ze wstąpieniem do Unii Europejskiej wreszcie awansowaliśmy z peryferii do półperyferii. Nie dostarczamy już wyłącznie najmniej przetworzonych towarów i surowców, jednak w dalszym ciągu szklanka jest pełna tylko do połowy, i trudno będzie to zmienić. Konsekwencje „pułapki średniego dochodu” są nam dobrze znane: niskie płace, niska innowacyjność gospodarki, przejawiająca się małą liczbą patentów, niewielkim udziałem wydatków na badania i rozwój w relacji do PKB (nawet jeśli porównać nas z Czechami czy Węgrami) oraz imitacyjnym charakterem wdrażanych w Polsce innowacji. W raporcie Fundacji Kaleckiego, którego lekturę gorąco polecam, podkreśla się problem niskiej wartości dodanej tych etapów wytwarzania produktów, które realizowane są w Polsce (głównie produkcja, nie zaś badania i rozwój, projektowanie czy marketing), i którym towarzyszy nacisk kładziony na minimalizację kosztów pracy. Dodatkowo jesteśmy silnie uzależnieni od gospodarki niemieckiej, wchodząc w skład Niemiecko-Środkowoeuropejskiego Łańcucha Dostaw. Na pytanie zawarte w tytule raportu – „Czy jesteśmy gospodarką poddostawcy?” – autorzy udzielają odpowiedzi twierdzącej.

Co z tego wszystkiego wynika?

Ocenę opisanych w tym artykule uwikłań – historycznych, choć w pewnym stopniu nadal rzutujących na naszą współczesność, jak również tych najbardziej aktualnych, wiążących się z przemianami gospodarczymi po 1989 r. – pozostawiam czytelnikowi. Być może globalny rynek „wie” najlepiej, jak zorganizować stosunki gospodarcze w Polsce i nie powinniśmy narzekać. Być może obszary Europy położone na wschód od Łaby – te, które ongiś nie weszły w skład Cesarstwa Rzymskiego – tak po prostu mają i mieć będą po wieki. Myślę jednak, że warto dyskutować nawet z wszechwładnym globalnym rynkiem i zadawać pytania – na które Milton Friedman niestety już nam nie odpowie – o pożądany kierunek rozwoju Polski oraz o rolę, jaką chcielibyśmy dla niej widzieć w systemie światowej gospodarki.

 

[1] Jan Sowa, Fantomowe ciało króla. Peryferyjne zmagania z nowoczesną formą, Towarzystwo Autorów i Wydawców Prac Naukowych UNIVERSITAS, Kraków 2011.

[2] Andreas Nölke, Arjan Vliegenthart, Enlarging the varieties of capitalism. The emergence of dependent market economies in East Central Europe, World Politics 61, no. 4 (October 2009), 670-702.

[3] Parafrazuję tu tytuł podrozdziału z książki Ha-Joon Changa.

[4] Ha-Joon Chang, 23 rzeczy, których nie mówią ci o kapitalizmie, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2013.

[5] Steven Saxonberg, Model szwedzki ma się dobrze, w: Szwecja. Przewodnik nieturystyczny, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2010, s. 14.

[6] Tadeusz Kowalik, Polska Transformacja, Wydawnictwo MUZA S.A., Warszawa 2009, s. 102.

[7] Anna Gromada, Tomasz Janyst, Katarzyna Golik, Kapitał zagraniczny: czy jesteśmy gospodarką poddostawcy?, Fundacja Kaleckiego, Warszawa 2015.

maciejp
O mnie maciejp

Absolwent Instytutu Socjologii UW, doktorant ekonomii w Szkole Głównej Handlowej w Warszawie. Badacz rynku pracy, instytucji dialogu społecznego, przedsiębiorstw.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Gospodarka